Żulczyk na żywo: ostro, szczerze i z humorem - relacja ze spotkania autorskiego.
Niektóre spotkania zaczynają się spokojnie, a dopiero później nabierają tempa. To z Jakubem Żulczykiem 19 listopada w grójeckiej bibliotece wystartowało jak dobrze naoliwiona maszyna: żywo, dowcipnie i tak naturalnie, że od pierwszych sekund sala była po jego stronie. Pisarz powitał uczestników krótkim „Dzień-do-bry”, po czym z uśmiechem dodał: „Macie tu naprawdę ładne jabłka…”. Kilka osób przytaknęło, kilka wybuchło śmiechem, a atmosfera natychmiast zrobiła się taka, jak lubimy najbardziej: swojska i bez zadęcia.
Jakub Żulczyk: autor, scenarzysta, współlaureat wielu nagród i współtwórca platformy wydawniczej, mówił tego wieczoru jak ktoś, kto naprawdę ma coś do powiedzenia. Nie odtwarzał wyuczonego monologu. W rozmowie z Dyrektor Kingą Majewską, odkrywał historię o pisaniu, medialnych burzach, polityce, naturze człowieka i o tym, co dzieje się w głowie pisarza, kiedy świat zaczyna go traktować jak cel na strzelnicy.
Kandydat czy aktor plus
Najbardziej elektryzującym wątkiem były kulisy powstawania „Kandydata”. Żulczyk przyznał, że książka narodziła się z frustracji. Twórczej i oczyszczającej emocji, która potrafi zamienić chaos w literaturę. Opowiadał o nieporozumieniach, które żyją własnym życiem; o puentach, które przerastają żarty; o toksyczności komentarzy, które zbyt często mówią więcej o komentującym niż o autorze. „Nagle stałem się maszyną do obrażania prezydenta” wspominał z lekkim przekąsem.
O politykach mówił jak o „aktorach plus”. Definiował ich jako ludzi odgrywających rolę, którą sami sobie wybrali. Publiczność słuchała z uwagą kiedy autor podkreślał, że wiarygodność to nie sztuczka, lecz konsekwencja tego, kim się jest poza sceną: „Jeśli ktoś wymyślił sobie złą rolę, to prędzej czy później scenariusz się posypie”. Padły też pytania o inspiracje prawdziwymi osobami. Żulczyk odpowiadał stanowczo, ale z dużym wyczuciem: że owszem, w jego książkach pojawiają się fantazje o realnych postaciach, lecz nie wprost. „Nakłamałem na każdym poziomie” powiedział półgłosem, ale z uśmiechem.
Klasyka gatunku
Rozmowa płynnie przeszła na temat gatunku literackiego. Z charakterystyczną swobodą i autoironią pisarz przyznał: „Nie mam pojęcia, jaki gatunek tworzę. Nie myślę kategoriami szufladek”. Ważny jest rytm historii, emocji i prawdy literackiej. Wspominał, jak czytelnicy „Wzgórza psów” oczekiwali od niego kryminału, bo tak była klasyfikowana książka. Tymczasem on dał im coś zupełnie innego: gęsty fresk o miejscach, lękach, pamięci i dorastaniu. „Czasem ktoś chce mielonego, a dostaje… no właśnie. Dziwną potrawę, którą trzeba zjeść powoli” żartował, znowu wywołując śmiech.
Kontrowersyjne kino
Gdy rozmowa skręciła w stronę ekranizacji, publiczność natychmiast ożyła. Żulczyk zdradził, że pisał większość scenariusza „Ślepnąc od świateł” i sporą część „Wzgórza psów”, więc nie może być obiektywny. Wyznał, że niektóre zmiany pokochał, inne odczuł jako straty, ale cały proces uważa za fascynujący. Najwięcej emocji wywołał wątek gry Mateusza: „Bronię tej roli. On nie gra po polsku, bardziej jak aktor amerykański: wcieleniowo, neurotycznie. I to było potrzebne”.
Kiedy jeden z uczestników zapytał, czy widzi przyszłość swoich powieści w amerykańskich realiach, pisarz machnął ręką: „Po co? Polska jest wystarczająco intensywna, żeby o niej pisać”. Przyznał, że Amerykę lubi, rozumie i wraca do niej chętnie, ale nie czuje potrzeby przenoszenia tam twórczości. „Rzeczywistość, którą znamy, jest najbogatszym materiałem”.
Między wierszami mogliśmy wyczytać, że powstają kolejne projekty. Książka, a może ekranizacje? Mamy trzymać kciuki.
Anna Skoczylas-Mikołajczyk


