Każdy nosi w sobie jakąś książkę
Spotkanie autorskie Janusza Leona Wiśniewskiego z czytelnikami, które odbyło się w Bibliotece 20 września 2023 r. było niezwykle zaskakujące dla Czytelników. Autor ma na koncie ponad 30 książek i choć od debiutu upłynęły lata, nikt nie spodziewał się, że jest on tak wybitnym naukowcem. Jak sam pisze o sobie „Mam maturę... (ale także magisteria z fizyki oraz ekonomii, doktorat z informatyki i habilitację z chemii)”. Serca czytelników skradł pochodzącym z “Samotności w sieci” cytatem: „Boże dopomóż mi być takim człowiekiem, za jakiego uważa mnie mój pies” i choć pięknie pisze o smutku i samotności to na spotkaniu z nim nikt nie czuł się samotny.
Ponad dwugodzinna rozmowa Dyrektor Biblioteki Kingi Majewskiej z autorem książek przeplatana była wątkami humorystycznymi, które gość umiejętnie uwypuklał w swoich bezpośrednich opowieściach. Wywoływały one gromki śmiech publiczności. Gość szczerze dzielił się swoimi historiami z życia prywatnego. Czasami publiczność była zaskoczona aż taką bezpośredniością. Poniżej przedstawiamy fragment rozmowy. Miłej lektury!
Kinga Majewska: Pana dossier naukowe jest imponujące. Naukowiec piszący książki. Jak ten proces przebiegał?
Janusz L. Wiśniewski: Skończyłem z wyróżnieniem ekonomię, poza fizyką. W tamtych czasach myślałem, że od razu dostanę posadę Dyrektora w PRL-u. Dziś uważam, że to było idiotyczną bzdurą. Moja praca magisterska z ekonomii była na tyle interesująca, że mój promotor chciał zrobić z tego publikacje. On się nazywał Jerzy Wiśniewski. Przy podpisywaniu publikacji nasze podpisy były jednakowe: J. Wiśniewski, J. Wiśniewski. Dlatego od tej publikacji zaczęliśmy używać dwóch imion. On Jerzy Witold Wiśniewski, ja Janusz Leon Wiśniewski. W tej chwili nie zgadzam się na publikacje w innym zapisie. Moje nazwisko jest dość pospolite. Jak mówił mój tata : „Wiśniewskich jest jak psów” dlatego stosuje dwa imiona Janusz Leon. Leon ma też historię rodzinną. To imię mojego ojca, dziadka i pradziadka. Kiedy się rodziłem imię Janusz było dość modne. Dlatego rodzice dali mi dwa imiona, trochę w odwróconej kolejności.
Wyjechałem do Stanów na zaproszenie Fundacji Kościuszkowskiej. Z naszego kraju wyjeżdżało około 300 studentów. Aplikowało kilka tysięcy osób. W tamtych czasach było to chwycenie pana Boga za nieumyte nogi. Dla informatyka, gdzie ta dziedzina była dopiero u nas raczkująca, było to dość skomplikowane. Trzeba było zdać egzamin ze znajomości angielskiego oraz test na IQ. Złożyłem podanie i dostałem miejsce. Otrzymałem paszport zielony (służbowy). Dostałem na miesiąc utrzymania 770 $. Dlatego też, aby utrzymać się łapałem się przeróżnych prac dodatkowych. Dawałem korepetycje, sprzątałem korty tenisowe. Mieszkałem na Queensie. Pracowałem na Queens College, City University of New York. Zrobiłem tam doktorat w przeciągu roku. Pracowałem nad zipowaniem danych, pracowałem nad algorytmem kompresji danych na plikach z New York Timesa. Po powrocie kupiłem Ładę. W Polsce mojego doktoratu nie uznano, więc broniłem swoją pracę doktorską ponownie na Politechnice Warszawskiej.
KM: Czy łatwo było wrócić do polskiej rzeczywistości?
JLW: Wszyscy zastanawiali się po co wróciłem do Polski. Każdy na moim miejscu zostałby w Stanach. A ja miałem do kogo wracać. W Polsce została moja żona z malutką córeczką. Po powrocie do Polski dostałem wyczekane mieszkanie w Toruniu. Trudno było w tamtych czasach je urządzić. Zostałem zaproszony na wygłoszenie wykładu do Frankfurtu za 300 marek. Wsiadłem w samochód i pojechałem. Zostałem zaproszony na lunch. Tam padła propozycja czy chciałbym pracować dla tamtejszego Instytutu. Po zastanowieniu się i graniu na czas, oczywiście się zgodziłem. Pojechałem na rok, zostałem ponad 30 lat.
KM: Jak wyglądała kariera zawodowa w Niemczech?
JLW: Podczas kariery zawodowej w Niemczech cały czas udowadniałem pracodawcy, że jestem im potrzebny. Przez to bardzo dużo pracowałem. Nie miałem czasu na rodzinę. Zaniedbałem to, co najważniejsze. Konsekwencją tego było to, że nasz związek się rozpadł. Ogarnął mnie smutek, depresja. Moja psychoterapeutka zaleciła, abym spisywał emocje, które dotknęły mnie w ciągu dnia. Uznałem, że będę pisać notatki depresanta. Wątki emocji wprowadziłem w historie ludzi, których znam. Tak zacząłem pisać „Samotność w sieci”. Te notatki pisane dla siebie wysłałem do kolegi Leszka Bugajskiego, który był krytykiem literackim. On dorabiał jako konsultant literackiej w gazecie komercyjnej - w Playboyu. Zaproponował umieszczenie fragmentu w tym periodyku. Zgodziłem się pod pseudonimem. Artykuł nazywał się „Czat”. Ilustrował ten tekst Andrzej Pągowski - jeden z najbardziej znanych polskich grafików i plakacistów. Leszek zaczął mnie namawiać do wydania moich notatek jako książki. Wysłałem do wydawnictw w Polsce od A do Z. Na szczęście Wydawnictwo Czarne było na górze listy. Andrzej Stasiuk przeczytał i zdecydował, że tę książkę wydadzą. A że nie wpisywała się ona w ich politykę, to wydali ją wspólnie z Wydawnictwem Prószyńskim.
KM: Wkroczyliśmy teraz w karierę pisarza. Czy można było utrzymać się z pisania? Czy ma Pan swoją ulubioną książkę?
JLW: Wynagrodzenie za napisanie i wydanie książki nie miało dla mnie znaczenia. To był dla mnie bonus. Bo ja prawdziwe pieniądze zarabiałem na pisaniu, ale programów komputerowych. Samotność w sieci była wydana w 19 językach, oprócz niemieckiego. Nie chciałem, aby w moim Instytucie wiedzieli o mojej ciekawej pasji. Dowiedzieli się po 8 latach, przypadkowo będąc służbowo w Moskwie. Zobaczyli plakat zapowiadający promocję książki w księgarni w Petersburgu. Tam też grali 11 lat sztukę „Samotność w Sieci”. Świetna! Za to polska adaptacja filmowa słaba. Ta książka zmieniła moje życie. Poza tym, tak naprawdę, to każdy nosi w sobie jakąś książkę. Każdy człowiek ma do opowiedzenia jakąś historię.
Po dwóch latach z Wydawnictwa Prószyński odebrałem telefon z działu promocji, z prośbą o kolejną książkę - miała być o czymkolwiek. Moja pierwsza książka była tak popularna, że każda książka by się sprzedała, nawet kucharska. Napisałem „Zespoły napięć”. Każde opowiadanie było smutne, oprócz jednego historycznego. Napisane są na podstawie prawdziwych wydarzeń, historii. Ktoś mi je opowiedział, a ja wprowadziłem je w historie i dodałem swoje emocje. Książka w różnych krajach nosi różne tytułu: „Kochanka” w Rosji, „Arytmia Uczuć” w Wietnamie. Kolejne książki powstały, bo wydawało mi się, że mam fajne historie do opowiedzenia. Moja najlepsza książka to „Bikini”. Jest to monumentalna powieść. Zbierałem i zapoznawałem się z materiałami źródłowymi. Pisałem ją dwa lata.
KM: Czy pisanie książek dla dzieci było wyzwaniem?
JLW: Jestem wydawniczą prostytutką. Idę tam, gdzie mi odpowiada. Ważne jest dla mnie to, czy wydawnictwo udźwignie promocje. Podczas targów książki we Frankfurcie zostałem zaproszony na kolację przez wydawnictwo Nasza Księgarnia. Podczas której namówiono mnie, abym napisał książkę dla dzieci. Zgodzili się na książkę naukową dla dzieci „Marcelinka rusza w kosmos”. Wyjaśniłem w niej dzieciom co to jest czarna dziura, czy prędkość światła jest naprawdę duża, gdzie jest koniec wszechświata, ile jest gwiazd i czy jest mniej niż ziarenek piasku, itd. W tej historii Marcelinka przepytuje Duszka. Ona opowiada mu o Miłości, a on jej o wszechświecie. Recenzenci potem napisali, że Wiśniewski miał napisać książkę dla dzieci, a znowu napisał o miłości. Uważam, że dzieci są najlepszymi recenzentami. Są szczere do bólu. Książki dziecięce spotkały się z bardzo dobrym odbiorem. Następnie napisaliśmy z moją obecną żoną, polonistką, opowiadania dla dzieci. Inna książka, którą napisaliśmy razem, jest relacja z naszej podróży przedślubnej do Nowej Zelandii.
Później napisałem książkę „Uczucia”. Jest to jedna z najpiękniej wydanych książek w Polsce. Za nią Wydawnictwo Tadam dostało nagrodę. Żadne niemieckie wydawnictwo, nie chciało podjąć się tego wydania, ze względu na formę. Jest to jedyna książka, która została wydana w języku niemieckim w polskim wydawnictwie.
KM: Niedługo ukaże się Pana najnowsza książka. Zdradzi Nam Pan trochę szczegółów?
JLW: Najnowsza książka „Stany splątane” ukaże się 11.10.2023 w Wydawnictwie Znak. Jest to 5 opowiadań, bardzo są współczesne. Pierwsze opowiadanie jest o utracie zmysłów. Mężczyzna nie może zapomnieć o kobiecie, której zapach cały czas mu towarzyszy. Marzy o tym, aby stracić zmysł zapachu. Poznaje później kobietę, która nie czuje smaku. Drugie opowiadanie jest o chłopcu i dziewczynce w jednej osobie. Kolejne opowiadanie mówi o młodym człowieku, który jedzie kupić kwiaty dla matki. Ulega wypadkowi, traci pamięć. W mojej ocenie opowiadania nie są wdzięczne. Czytelnicy nie lubią opowiadań. Przyzwyczają się do bohatera a już opowiadanie się kończy. Dla autora to istna ekwilibrystyka, aby w małej ilości znaków zmieścić cały zamierzony przekaz.
Kinga Majewska