Poniżej przedstawiamy wiersze Pani Teresy Klimek-Janoty, która otrzymała wyróżnienie w XL Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O Laur Jabłoni ‘2020”
Teresa Klimek-Janota –godło „SUZANE”
Miasto
więc co tu dużo gadać, poniosło mnie do miasta,
po mojej ucieczce ze wsi, od babki Józefy, tej, co mi opowiadała
o swoich babskich tęsknotach, o cieple bez ognia pod blachą,
furkocie prześcieradeł na sznurach, na wzór białego żagla –
popłynęłam w świat, skoro ona nie mogła?.
niby jakieś mury od wieków grodzą niebo, niby rzeka zaczyna
świergolić, ale żadnej pewności, że z polnym konikiem
we włosach /nosiłam go tak, jak nosi się wstążkę/,
nie przestraszę się sterty ksiąg, klejonych kurzem z grogi,
niezrozumiałych znaków i pojęć na mapie,
czy nie zaniesie mnie, nie zawieje do jakiejś innej ziemi.
żyję poza. bez ojcowych zagonów,
nigdy ich nie dostałam.
z obrazu na ścianie – niezżęte, płaczliwe i drżące
owsy nigdy nie opadają, wciąż bierze je kosa, dotknęłam
jej tylko raz, długo ją będę pamiętać koniuszkami
placów.
-- wydęły się brzuchy miasta, jakoś trzeba wyrazić
potrzebę rozwoju, wygraniczyć zielsko.
urbanistyczna wyrocznia u królewskich bram,
a na otwartym polu miastowa dziewczyna przeczesuje
dziejopis, jak ogon starego konia.
nad śpiącymi się schylam, śpią w zielu, ich zbielałe kości,
jakby się przybliżały do kreski ciągnionej
pod autostrady.
szybciej, dalej, wiatr rozplątuje słomiane powrósła,
oczy polnego konika przeskalowały miasto, to silny organizm
a potrzebuje wsi, są piękne, jak twoja twarz,
właśnie uroda,
rozumiesz?,
nie tylko beton i szkło i industrialny łomot,
tylko śpiew, tupanie i pasiaste pola.
-- no cóż, musi być gniazdo nie obrane ze śpiewu,
grzeszne, głodne, ciekawe, z drobnym
pęknięciem dla sów.
Perła w koronie
We śnie widziałam jej ślady, nie, właściwie jedną z najstarszych osad
na południowym Mazowszu. ogień leci przez palenisko i uderza
w garnek, kasza się rozpryskuje, para ścieka,
można by rzec, że baba od zawsze czyni swoją powinność.
Obracam się na bok, śnię minioną epokę; załadowany wóz,
koń nalega by iść przez czyste wody potoku,
stają się przyszłością.
Ktoś pokazuje na most, każe płacić za przejazd,
acz stało się – mówi, to królewskie prawo, niby niezbyt
dotkliwe, a i tak woda na młyn.
To działo się po wcieleniu perły do korony; zabory, rozbiory,
wojenna zawierucha.
Zadziwiające jest, że nie wygasł ogień ze starej osady
przez ponad trzy tysiąclecia, wciąż daje ciepłą
strawę i chleb, sypią się okruchy,
ugina się stół, ten po pańskich dworach,
a moja pra-prababka od zawsze tutaj jest i czyni znak
krzyża, jakby na jej piersiach krzyżowały się
drogi zachodniej obwodnicy.
Nowego znaczenia nabiera imperatyw regionalnego
rozwoju, splendor i równowaga.
A na salonach miasta wciąż kusi rajskie jabłko, kusi,
bo dojrzewa, coraz więcej czerwonego rumieńca
nad bryłą starych kościołów.
Czy dla mnie ta korona?, zapytało dziecko, robiąc ruch ręką
dookolny, przy czym błysk w oczach jest z nadmiaru
wrażeń.
Boska kołyska
Ta ziemia jest kobietą.
Zrekonstruuj kołyskę, w której stawała się miastem,
było nie było, płacząc, krzycząc, śpiąc z głową na południe
od matki, wymościła swe miejsce 153 metry
nad poziomem morza.
Pomyśl o stopach, które ją kołysały, biegły ścieżką
wzdłuż rzeki, pokryły ją stulecia i wieże kościołów,
pośród ludzkiego mrowiska.
Ta ziemia jest niespokojna, rodzi, bardziej cicho od wiatru,
Bóg stanął za firanką i płacze ze wzruszenia,
przygląda się jej kształtom, architekturze bioder –
to z nich wyrosło miasto, krew, limfa,
ścięgna, policzki,
landszaftowe wsie w słomianych kapeluszach,
jakaś myśl złota, rodem z królewskiej korony,
potem drewno, beton, nowe kompozyty.
Podała mu jabłko,
powiedziała – weź, nie zawahał się, ugryzł spory kęs,
nie miał wątpliwości, co do jej boskiej natury.
Coraz przybywa gniazd, pisk ptasiej matki ciągnie za sobą
półksiężyc, namiętnie, jak robaka, chciała go, bo tłusty
i wypełzł, w końcu to nie to samo co śliwki,
gruszki czy jabłka.
Ale tu wierzy się ślepo w bladoróżowy kwiat w sadzie
i skurcze piasku w łachach,
co chwilę rodzi się owoc,
-- od wnętrza i dla wnętrza, czas wygładza błękit
pod belkowanym niebem i ślady
po ludziach.
Stwarzanie Grodźca
Najpierw było słowo i Bóg niby syty a natychmiastowy
drażnił sam siebie swoją gwałtownością lokals nie z tej ziemi
niby nikt a ktoś
od początku było wiadomo że kiedy – było nie było –
debiutant w błękitnej koszuli /pierwszy raz stwarzał
wszystko z niczego/ deklaruje: pola wzgórza
strumienie na obraz i podobieństwo
-- dobrze wiedział co robi ba skłaniał się nawet
do samo-plagiatu
Całujesz mnie od zawsze tego stanu w żaden sposób
nie może odmienić obecność innego mężczyzny
nic a nic zostawiasz pocałunki
w ważnych dla mnie strefach przy pępku gdzie podnosi się krew
i już wiadomo że można myśleć o postawieniu młynów
mielących ziarna zbóż i niczego więcej
niczego oprócz czasu niby takie proste mówisz
kocham i rodzi się miasto
Maluję dla ciebie usta chyba powinieneś uważać
na ich mulisty brzeg i spory o bagna – tam mieszkają
ceglarze znają boski plan
Noc mojej prababki
i znowu kończy się dzień gasną światła w oknach
były już takie noce kiedy pełnię
księżyca
przyjmowała do siebie jak hostię
to były lata wojen i głodu
miała być syta miała wypełniać brzuch
-- wysiąkała w miejsca strachu
na długo przed
świtem
nadzieja – ta dotykana rano wchodziła w nią
nierówno przylegała do warg
czas ciągle goi rany z nieuleczonych
śmierci