Poniżej przedstawiamy wiersze Pani Wioletty Jaworskiej, która otrzymała II nagrodę w XL Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim "O Laur Jabłoni '2020"
Wioletta Jaworska - godło “NADZIEJA”
Na wstecznym
gdyby wysilić pamięć cofnąć zegary
zejść do piwnic stryszków po szczebelkach wstecz
odpajęczyć obrazy oddrapać wszystkie rysy
i wyjąć zadry - nadać sprawom bieg zamiast
amputacji - może wtedy głos nie wiązałby w krtani
dziecku mieszkającemu wewnątrz mnie
zamiast rytualnych krzyżyków na drogę
rowerem butem czymkolwiek – byle
dalej od siebie – jakby ucieczka mogła
zdjąć maskę wytopić sól spod powiek
zrobić z niej leczniczą lampkę - wzmocnić
dopływ sił witalnych - uporać się z cieniami
wiszącymi w głowie jak niedoprane pranie
spetryfikowane na amen – gdyby stanąć
oko w oko ramieniem otoczyć chude plecki
powtarzać mantrę - strachy na lachy - półgłosem
odganiając neurozy z odbić zaszybionych luster
odrysować wszystko palcem na opak - odpętlić złe słowo
i dotyk
być może mała dziewczynka dorosłaby
do kobiety
obrazki/tryptyk
I.czernina
nigdy jej nie jadłam - może
dlatego że byłam świadkiem
(wcale nie Jehowy a faktu)
nacinania przez mamę
kaczce łba - cienka strużka krwi
kapała do szklanki z octem – a kaczka drżała jakby
dostała gorączki albo ktoś potraktował ją
paralizatorem – nie mogłam oderwać wzroku
od oczu zachodzących mgłą
nie żałuj - mama mówiła - prędzej zdechnie
mniej będzie cierpieć - nieprawda
zupa tak samo drgała
II.rodzicielka
ręce matki pachniały cebulą kiedy
ubierała mi rajtki albo zapinała kurtkę
na pierwszy i ostatni guzik
nie miała zadbanych dłoni - krótkie
paznokcie nie przeszkadzały
w pieleniu grządek w ogródku
albo krojeniu pokrzyw kaczkom -
w garażu zamiast auta parkowała sieczkarka
taka maszyna z ogromnym kołem
nożami na ukos – nie podchodź - mówili
rodzice (mężowi tak właśnie palec ucieło
gdy miał dwa lata- podszedł i było
za późno)
od święta na parafialny odpust
paznokcie matki przybierały kolor
perlisty – jak obwódki wokół oczu
z niebieskim odcieniem - różową pomadą barwiła usta po czym
kreśliła nią koła na policzkach - rozsmarowywała
na kościach i wyglądała niczym aktorka
starego kina - dziwiłam się
czemu nie maluje się zawsze
a po co - odpowiadała
jakby nie wiedziała
że mogłaby codziennie
wyglądać jak Rita H.
III.ślady
pamiętam beztroskie bieganie po lasach i stawach
tych zamarzniętych gdzie lód ostrzył cięciwę
z kawałkiem kija - spluwą na wymyślonego wroga
pif paf nie żyję
kradzione jabłka po sadach – kradziejka lepsza
niż swoje
pamiętam chleb z cukrem i szron na ścianach
grubą pierzynę - pierze zawsze stawało
okoniem na końcu pościeli - budziły zgrabiałe plecki albo
kogut z rana
w chlewiku chrumkały świnki - jedna na wielkanoc – jak mawiał ojciec -
druga na choinkę
wtedy przyjeżdżał domorosły rzeźnik - świnka kwiczała
wraz ze mną - idź stąd nie żałuj nie zdechnie
nóż przecinał łeb racice
dzielili mięso na sztuki – a większą sztuką wtedy
było życie
kolej rzeczy
do stołu
babka zasiadała z ramionami złożonymi
jak krokwie podpierała
dłońmi brodę i milczała
tylko wzrok mówił więcej
niż wygięte w murłatę usta
ciumkały gdy babce było po drodze
z łatą na głowie
mówią że niczego się nie wysiedzi trzeba zakasać rękawy
ale to nieprawda
kura wysiaduje jajko mądrzejsze od niej
matka przejęła sztafetę z fartuchem
tylko usta zwijała w podkówkę
symbol szczęścia koniarza przyklejony cień
na ceglanym murze albo bramie
wyjazdowej
na podwórku stał maneż
z trawą wrosłą w szczeliny zębatki - nie ma komu robić
mawiała babka podparta pod boki
stodoła z dziurawych desek – judaszy do podglądania
czarnych koni w okolicy dawno nie widziano
odeszły do miasta łatwiej zarobić
kiedy przyprószył śnieg zmarzliną
zaparowały szyby źrenic - zamglone punkty styku temperatur
popiołu wybarwionego do ostatniej pomarańczy
z zimna
obie wywlekały swetry szukając
podszerstka obchodziły dom
na drugą stronę
nikt mnie nie pyta dlaczego nie noszę
fartucha
nie składam rąk
piołun i mirra
gorzkniejemy Piotrze kromko czerstwego
chleba kąsanego ukradkiem coraz rzadziej
drżenie przychodzi nie wiadomo skąd
pozostawione samo sobie niczym
nie okryte w za dużym korpusie
zbyt pojemnym by dotknąć utulić
zawinąć jak w kokonie udawanym
matczynym uścisku przytłumionym
haustem przepływającego powietrza
do motylich skrzydeł
oddechu wytrącającego osad spod ciemnych łusek
kropel gorzkiej lepkiej cieczy
skrystalizowanej na naszych dłoniach
domykających poszczególne drzwi
niczego nie wolno przyspieszać
ponaglać - trzeba upuścić tej krwi
bezboleśnie najlepiej bezkrwawo
jako żertwę przebłagalną ofiarę
za grzechy przed i po
pozwolić płynąć przesiąkać śladom
posoki w kształcie figur
swoistej pieczęci odcisków
wrytych głębiej niż powierzchnia
Skóry
coraz zimniej
powiedziałeś
że drzazgi przysiadły jak ptaki na gałęziach
pazurami rozdrapując śnieg
w klatce szroniąc włos po włosie
zamykając dopływ ciepłej krwi – panie masz pan zawał
pielęgniarka odarła ze złudzeń
nie ma mocnych
zewsząd bezgłośne cykanie - nieustępliwe
jak deszcz zza okna
i wiatr z wentylacyjnych krat - taką mamy jesienną
zimę tego roku – opowiadasz ze szczegółami formy transportu
historię wszczepienia protez w układ żylny -
odkorkowali zatory na drodze
nowego życia - wcale nie jesteś szczęśliwy
jakby to stare za bardzo się wgryzło
a nowe jest zbyt niewiadome
oberwanie głowy w chmurach
albo chmur w głowie - ciało przesiąknięte
jak rzęsy twojej żony - nie da się zatrzymać
naporu wody
ptaki odfrunęły - ich skrzydła
zacieniły skórę wokół oczu
każdy z nas się utleni